Moja historia, część 1
- Balistka
- 1 gru 2020
- 5 minut(y) czytania
Za każdym razem, kiedy w mojej głowie kręci się myśl o tym, że z Bali jestem związana od prawie 10 lat, a aktywnie od ponad 6 lat, nie mogę w to uwierzyć. Przecież to kupa czasu! Sięgam wspomnieniami i przebieram w głowie te wszystkie lata - tyle się wydarzyło i zmieniło, jak u mnie tak i na Bali, ale jednocześnie mam uczucie, że czas upłynął praktycznie niezauważalnie.
W ciągu tych sześciu lat stałam się kimś zupełnie innym - z głębszym zrozumieniem i akceptacją siebie, z większą wiarą w swoje możliwości i jakąś nową filozofią życiową, z którą łatwiej jest oddychać, chociaż może nie tyle łatwiej, co dużo przyjemniej.
Moje życie jest wyraźnie podzielone na okres „przed” i „po”. I w tym nowym „po” odnalazłam samą siebie. Dowiedziałam się, czego pragnę od życia; nauczyłam się pracować i zarabiać poza standardami życia biurowego; poznałam mnóstwo wspaniałych ludzi, którzy nauczyli i pokazali mi całą różnorodność świata; tu też zaszłam w ciążę z moim synkiem i właśnie na Bali zaczęły się spełniać moje marzenia (jeśli zapytacie miejscowych, by jednem słowem opisali tę wyspę, powiedzą „magiczna” i to jest prawda).

Zacznijmy od początku. Przyleciałam na Bali, będąc klasycznym przykładem Downshiftnera. Nie, nie tym, jak obecnie rozumie się downshifting: czyli świeżym studenciakiem, pracującym sezonowo w sklepie ze sprzętem sportowym, który leży pod palmą, nic nie robi, poza paleniem trawki i utrzymuje się z najmu mieszkania po rodzicach 😉 Nie, u mnie było wszystko inaczej, klasycznie: czyli osiągnąłeś jakiś sukces w karierze, ale postanowiłeś wszystko rzucić, a dokładnie wrzucić bardziej na luz i zredukować tempo życia, spróbować czegoś nowego, co płynie z serca i zainteresowań i nie ma nic wspólnego z tym, co robiłeś wcześniej. Często towarzyszy temu wszystkiemu obniżenie poziomu życia (ja chciałam to obejść, dlatego przygotowałam się wcześniej i miałam spore oszczędności) i konieczność rozpoczęcia czegoś od zera w nowej dziedzinie. Celem klasycznego downshiftingu jest przejście z modelu „wyścig szczurów i zarabianie dla zarobku” na model „świadomego życia, zgodnego z prawdziwymi pragnieniami”. Czyli opcja „nic nie miałem, nigdzie nie pracowałem i przyjechałem na Bali dalej nie pracować” to coś zupełnie innego, nie związanego z daną filozofią 😉.
Ale wróćmy. Więc zaczynałam jako klasyczny (przyszły) downshifter: życie w wielkim mieście, wyścig i praca w biurze od rana do wieczora. Brak pełnowartościowego życia osobistego w zamian za dobrą pensję, wygodne życie i awans zawodowy. To było życie ulepione własnoręcznie i takie, do którego sama dążyłam od bardzo dawna: dobrze się uczyłam w szkole, potem przez długi czas przygotowywałam się do egzaminów na uniwersytet (tu akurat nietypowa historia, ale może o niej kiedy indziej), studiowałam jednocześnie łapiąc się za prace dorywcze (kawiarnie, hotele, tłumaczenia i korepetycje), ukończyłam studia i zaczęłam pracę, ambitnie wspinając się po szczeblach kariery. Po pracy - spotkania ze znajomymi, kilka godzin na hobby, potem sen, a rano wstawanie z trudem z łóżka - powrót do biura. Czasami przez 8 godzin, czasami przez całe 10 lub 12 godzin (spalanie całej energii nie dla własnych, a dla cudzych marzeń). Weekend - w góry, na motocyklu po okolicach miasta, tanie loty do Europy i tak dalej. Generalnie nie narzekam i też się nie chwalę, chcę tylko powiedzieć, że właściwie miałam wszystko, czego człowiek wydawało by się potrzebuje do szczęścia. Praca, pieniądze, możliwości rozwoju, związek. Życie było ciekawe i fajne. Dużo podróży i sporo fajnych, ciągle zmieniających się ludzi wokół. Jednak pomimo tego, że „miałam wszystko”, ciągle pojawiały się irytujące pytania: po co to wszystko, po co żyjemy i czy właśnie po to? Dlaczego mając tak głęboką naturę i potencjał, człowiek wsadza się do klatki i narzuca sobie ramki? A co z powołaniem, co z marzeniami? Dlaczego bywa smutno bez powodu? Żyje się raz i czy ja chcę ten raz przeżyć właśnie w taki sposób?
Ktoś pomyśli, że do szczęścia potrzeba nam jedynie zdrowia, „realizacji w pracy” i dobrego wynagrodzenia. Ja też na początku tak myślałam - dostanę awans, zmienię firmę na ciekawszą, podwoję zarobki i będzie miodzio. Natomiast jak nie jesteś na granicy ubóstwa, wyżej wymienione czynniki nic nie zmienią. Jest to rzecz, wielokrotnie zbadana przez naukowców, ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam.
Początki rozkminek egzystencjalnych
Po raz pierwszy takie myśli zaczęły mnie nurtować w 2011 roku. Wtedy zgromadzałam trochę pieniędzy z tłumaczeń, zwolniłam się z całkiem fajnej pracy i kupiłam bilet w jedną stronę do Indii 🙂 Wybierałam się wówczas na miesiąc do ashramu medytować, jogować i głodować, aż przyjdzie do mnie oświecenie i ból egzystencjalnych rozkminek zniknie, jak w filmach 😉 To był całkowicie szalony pomysł! Wtedy praktycznie nie znałam angielskiego, nie znałam też nikogo, kto byłby w Indiach czy choćby w Azji, a jedyne co było pewne to nazwa i adres Aszramu (znalazłam go w jakimś artykule na przeciętnej stronie w Internecie, napisałam do autora, który udzielił mi trochę informacji) i to tyle. Dopiero siedząc w samolocie zdałam sobie sprawę z tego, co zrobiłam 🙂 Ogarnął mnie ogromny strach, chciałam wstać i wyjść z samolotu, ale jednocześnie czułam, że muszę tam lecieć! Oczywiście samotna podróż do Indii zakończyła się kilkumiesięczną podróżą po całej Azji i była to najlepsza decyzja w moim życiu, która absolutnie wywróciła go do góry nogami! Być może w osobnym poście kiedyś o tym opowiem - to był właśnie punkt zwrotny, który człowiek pamięta przez całe życie. Wtedy po raz pierwszy odwiedziłam Bali i zaraz po wyjściu z lotniska poczułam się jak w domu. Nie wiem, czy doświadczyliście kiedyś coś podobnego, ale czułam, jakbym już tu kiedyś była, wszystko wydawało się znajome i od pierwszej sekundy czułam się bardzo komfortowo i bezpiecznie. Zjechałam wyspę wzdłuż i wszerz, a pod koniec pobytu, wspięłam się na wulkan Batur i pomyślałam życzenie, by pewnego dnia wrócić tu z moją drugą połówką i zamieszkać na dłużej. Tak właśnie się stało kilka lat później 🙂
Ten wyjazd stał się kluczowym punktem zwrotnym wszystkiego, co się wydarzyło później. Po powrocie całkowicie zmieniłam swoje otoczenie, ludzi, pracę, miasto. Uwierzyłam w siebie, zaczęłam budować karierę, osiągać sukcesy i z czasem wprowadziłam się znowu stan, opisany wyżej, kiedy wszystko wydaje się być w porządku i czego chcieć więcej, ale coś w środku krzyczy „nie kochanie, to nie jest TWOJE życie, tracisz czas. Jesteś jak deska do prasowania, która zawsze chciała być deską surfingową, ale zdradziła swoje marzenia”. Wtedy właśnie zdarzył się ten kolejny punkt zwrotny. Wtedy też się spełniło moje życzenie z wulkanu 🙂 Spotkałam na swojej drodze w tym najcięższym przejściowym momencie człowieka, który również pragnął takiej zmiany, był otwarty na eksperymenty, popierał idee minimalizmu, myślał odważnie oraz chciał tak samo, jak ja żyć pełnią życia i podążać za marzeniami. Dlatego decyzja była dość szybka i łatwa, zaręczyliśmy się z Piotrkiem w Iranie, tam przegadaliśmy wszystkie szczegóły, przez rok sporo oszczędzaliśmy i praktycznie odrazu po weselu rzuciliśmy etaty i wyjechaliśmy 🙂 Jak się rozwijała nasza przygoda i o „Życiu Po” w kolejnym odcinku 😉